W pierwszych miesiącach macierzyństwa prawie za każdym razem kiedy chciałam się pożalić czy trochę ponarzekać, że jest mi ciężko słyszałam „teraz, jak dziecko tyle śpi to nie marudź” albo „jak podrośnie to dopiero zobaczysz”.
Nie wiem czy też tego doświadczyłaś, ale mega mnie to złościło. Jakby ktoś odbierał mi prawo do kiepskiego samopoczucia tylko dlatego, że później mają się pojawić kolejne trudności. A przecież kiedy jesteś niewyspana, zmęczona i sfrustrowana nie chcesz słyszeć, że potem będzie gorzej. Wręcz przeciwnie… Chcesz usłyszeć, że ten ciężki czas się skończy.
Mijają miesiące, a dla mnie macierzyństwo staje się coraz piękniejsze, daje mi coraz więcej radości i przyjemności. Nareszcie jestem w miarę wyspana, nareszcie wiem, o co chodzi mojemu dziecku, kiedy marudzi, nareszcie możemy się razem bawić i miło spędzać czas! Wcale nie tęsknię za czasem, kiedy młody był okruszkiem. Nawet pomimo tego, że tak dużo wtedy spał, a teraz w ciągu dnia ciężko mi wykroić chwilę dla siebie.
Chcesz wiedzieć za czym konkretnie nie tęsknię?
Szpital i puste łóżeczko
Najtrudniej było wyjść ze szpitala bez niego. Ze względu na to, że młody jest wcześniakiem został na oddziale dla noworodków, a ja wróciłam do domu i codziennie patrzyłam na jego puste łóżeczko. Czekałam na ten wyjątkowy moment, kiedy pani doktor powie wreszcie, że może go wypisać.
Znowu trafiły się głosy, mówiące że w sumie to dobrze mam. Dziecko mi nie płacze, więc mogę się wyspać. Chciało mi się płakać za każdym razem, kiedy padał taki komentarz. Pomijając fakt, że w nocy i tak nie spałam, bo co 2-3h odciągałam mleko, to przecież oddałabym wszystko, żebyśmy byli razem. Co to za macierzyństwo, kiedy zamiast poznawać swojego synka, przytulać go i być blisko, miałam określone godziny odwiedzin, a przez większość czasu i tak nie mogłam go brać na ręce.
Byłam wykończona. Od rana do wieczora siedzialam w szpitalu, przy mydelniczce, w której leżał mój okruszek. Z przerwami na odciąganie mleka, kiedy spał. Kiedy mąż proponował, żebym któregoś dnia została w domu i odpoczęła, a ja wyobraziłam sobie że on jest tam całkiem sam… Jak dobrze, że to już za nami.
Mój „przyjaciel” laktator
W moim wyobrażeniu macierzyństwa karmienie piersią było czymś tak oczywistym, że nawet nie zastanawiałam się czy będę karmić. Zachwycałam się opowieściami koleżanek o tym, jak to karmiły swoje maluchy przez sen, czasami nawet się nie wybudzając. O tej bliskości, jaka z tego płynie, ale także o tym, jakie to wspaniałe dla zdrowia dziecka i jakie wygodne dla mamy.
Zamiast tych nocy przytulonych do synka miałam noce z żółtym pulsującym urządzeniem, które zbierało moje mleko. Ale zanim dotarłam do tego etapu, miałam noce pełne łez i frustracji, że mleka nie ma. Noce z telefonem i filmikami, na których mój okruszek płacze, śpi, ściska moją rękę. Ze wszystkich sił walczyłam o mleko dla niego. Szukałam też pomocy u doradców laktacyjnych, u neurologopedy. Bez rezultatu.
Szczerze nie cierpiałam tego odciągania. Pobudki w nocy trwały godzinę – półtorej. Najpierw przewijanie, karmienie, usypianie, a potem jeszcze odciąganie, wyparzanie butelek… A do tego frustracja, że mleka jest za mało na potrzeby synka, więc i tak musieliśmy go dokarmiać mieszanką.
Przestałam odciągać, kiedy pojawiło się tak wiele kolejnych trudności, że już nie miałam na to sił. Długo się biłam z myślami, długo wyrzucałam sobie, że coś odbieram mojemu dziecku… Ale potem mój mąż, moja siostra i nawet moja mama pomogli mi zrozumieć, że ważniejsze od mleka są miłość, spokój, bliskość i cierpliwość.
Czytałam też takie badania robione na małych małpkach na temat ważności mleka versus bliskość właśnie. Była tam druciana „mama małpa”, od której maluchy dostawały mleko i pluszowa, która mleka nie dawała. Jak się okazało, małe małpki, kiedy się na przykład przestraszyły, zawsze biegły do tej pluszowej po bliskość, a nie po mleko. To też pomogło mi sobie ułożyć w głowie, że wcale nie będę gorszą mamą. Pomogło mi trochę sobie odpuścić…
Dzisiaj mam poczucie, że była to bardzo dobra decyzja, na wielu płaszczyznach. Po pierwsze zaczęłam więcej sypiać, a to jednoznacznie przełożyło się na ilość mojej cierpliwości i spokoju. Druga sprawa, że mleko modyfikowane pomogło młodemu szybciej wyciszyć mocną reakcję alergiczną, dzięki czemu i on zyskał spokój. Po trzecie przybyło mi czasu, który mogę spędzać z nim, odpowiadając na jego potrzeby – skupić się na tu i teraz, zamiast planowania kiedy usiądę do laktatora. Zdecydowanie nie tęsknię za moim żółtym „przyjacielem”.
Brak interakcji
Jakoś zupełnie sobie nie zdawałam sprawy, że taki maluszek na początku totalnie nie kuma świata i ludzi dookoła. Na poziomie emocji i podświadomości na pewno wie, że jestem jego mamą, ale jeszcze nie umie tego ogarnąć i zakomunikować.
Pamiętam ten moment, kiedy poczułam że mnie zauważył. Nie mnie, jako poruszający się w polu widzenia obiekt. Mnie – Mamę. To, jak zmieniło się jego spojrzenie, ten uśmiech, który pojawił się na jego twarzy. To było jak najcudowniejszy prezent! W porównaniu z tym, jak jest teraz, na początku niewiele było takich interakcji. Niewiele poza przytulaniem i noszeniem można było mu zaoferować.
Teraz łatwo mogę go rozśmieszyć, a kiedy uśmiecha się szeroko na mój widok, kiedy się wspina na mnie, żeby się przytulić, kiedy bawimy się na podłodze, kiedy opowiada po swojemu jakieś szalone historie… Dopiero teraz, dzięki tym wszystkim interakcjom, mam wielką frajdę z bycia mamą.
Niepewność pierwszych kroków
Ostatnia rzecz, której tak bardzo mi nie brakuje, to mój własny brak pewności i umiejętności zorganizowania się. Naturalne jest, że pierwsze kroki, także w macierzyństwie, są niepewne, że badamy grunt i metodą prób i błędów dochodzimy do właściwych rozwiązań. Potrzeba na to czasu, trzeba też sobie dać to prawo do niewiedzy i popełniania błędów.
Początkowo byłam zdezorientowana ilością różnych wytycznych, wskazówek, zaleceń. Różne książki mówiły różne rzeczy, podobnie jak lekarze, o blogach parentingowych nie wspominając. Do tego dodajmy inne mamy (i babcie, i ciocie), którym też się wydawało, że znają jedyną właściwą drogę, jaką w macierzyństwie należy podążać. Minęło kilka miesięcy zanim znalazłam własną, zanim poczułam się na tyle pewnie, by mieć swoje zdanie i się go trzymać.
Trochę też trwało, zanim nauczyłam się rozpoznawać, o co młodemu chodzi. Zanim ogarnęłam różne rodzaje jego płaczu, znalazłam odpowiednią pozycję do karmienia, zanim poznałam jego różne preferencje oraz zanim pojawił się jakiś rytm. Mówi się, że dzieci potrzebują rytmu, powtarzalności i rutyny, ale w naszej rodzinie to chyba ja tego potrzebowałam najbardziej. Poczucia, że wiem co się kiedy wydarzy, że mogę sobie coś zaplanować. Ale zanim ten moment nadszedł, nauczyłam się żyć z nieprzewidywalnością i to dla mnie duży sukces.
Tu i teraz
Ostatnie dwa miesiące były cudownym czasem. Nie mówię, że zupełnie nie zdarzały się gorsze dni, ale nawet te były dużo lepsze niż pierwsze kilka miesięcy. Oboje lepiej śpimy w nocy, a dzięki temu w ciągu dnia jestem zdecydowanie lepszą wersją siebie. Mamy swój rytm, ale mamy też sposoby jak się zorganizować, kiedy z różnych względów tego rytmu nie da się zachować. Wiem, jak sobie radzić kiedy młody marudzi i w większości sytuacji rozumiem, co mu jest.
Dziś czerpię pełnymi garściami z tego wyjątkowego czasu, który mija w zawrotnym tempie. Jestem szczęśliwą mamą, szczęśliwą Asią. I bez żalu żegnam się z tamtym trudnym czasem.
A Ty, za jakim macierzyństwem nie tęsknisz? A może właśnie pierwsze miesiące wspominasz najlepiej? Koniecznie daj znać!